Schodząc na suchy - a przede wszystkim stały ląd - Levi
Ackerman poczuł, jak jego targany mdłościami żołądek wraca na swoje prawowite
miejsce. Idąca obok niego Hanji, uśmiechała się szaleńczo na widok jego
spoconego czoła i worów pod oczami. No bo przecież człowiek nie mógł spokojnie
zasnąć w cholernej łajbie, bujającej się jak jakiś nawalony, portowy marynarz i
teraz musiał prezentować się, nie lepiej od rozkładającego się trupa.
- Wyglądasz istnie parszywie, Leviś - przyznała po
dokładnych oględzinach jego osoby, chichocząc bezdusznie przez - według jej
powalonej opinii - śmieszny stan Ackermana.
- Mimo to, ja wyglądam tak jedynie okazjonalnie, czego
nie można powiedzieć o tobie, czterooka - warknął w jej stronę, poprawiając wnerwiający
go żabot i rozglądając się po piaszczystym wybrzeżu. Jednak po chwili jego
wzrok padł na oddaloną o kilkadziesiąt metrów żywą zieleń nieznanego jeszcze
nikomu lasu.
- Myślisz, że tam będą? – szatynka zapytała z nieudolnie
masowanym podnieceniem, gdy wpatrywała się w to samo miejsce co jej kapitan. Wypieki
na policzkach i ten maślano-rozmarzony wzrok mówił sam za siebie, w jakim jest teraz
ekstatycznym stanie. Natomiast niewzruszony tym wszystkim mężczyzna westchnął
przeciągle, żałując, że musi w ogóle udzielić odpowiedzi na tak błahe pytanie.
Cholerne marnowanie energii na bezsensowne wykłady.
- Oczywiście, że będą. Jest busz, więc i te twoje
ukochane dzikusy - odparł z wyczuwalną odrazą. Znów będzie musiał się użerać z
robactwem, które wypełznie z tego lasu.
- Juuupiiii!!! - wykrzyczała spontanicznie, przez co
blisko stojący Levi niezauważalnie drgnął.
Moc gardła Hanji była zbyt przytłaczająca, a zwłaszcza
dla kogoś kto miał choć trochę rozwinięty narząd słuchu. Mężczyzna nie posiadał
już najmniejszego zalążka siły na upominanie tej wariatki, ponieważ i tak byłby
to po prostu bezsensowne. Idiotka pozostanie idiotką mimo starań, aby ją jakoś zmienić.
Levi memłał przekleństwo w ustach, wyklinając głupotę swojego zastępcy i odkręcając się napięcie do wynoszącej sprzęt załogi.
Levi memłał przekleństwo w ustach, wyklinając głupotę swojego zastępcy i odkręcając się napięcie do wynoszącej sprzęt załogi.
- Kiedy wyruszymy w głąb lasu? Kiedy? Kiedy, Leviś?! –
wypytywała go błagalnie, ledwo się powstrzymując od tego, aby nie złapać Levia
za rękaw. Dlatego składała przed nim dłonie jak w parodii modlitwy, czekając na
werdykt swojego obecnego boga. Boga, którego zirytowanie nabrało nowego, wręcz
nadludzkiego poziomu.
- Jeśli jeszcze raz zwrócisz się do mnie per Leviś, dopilnuję,
abyś resztę wyprawy, a zawłaszcza zwiady, spędzała zamknięta w kajucie, lub
przymocowana do drewnianego pala na pastwę dzikich zwierząt i może nawet tych
twoich troglodytów – wysyczał zajadle, nie zaszczycając jej nawet swoim zimnym
wzrokiem. - Przygotować namioty na dzisiejszą noc, oraz zacząć wycinkę
pobliskich drzew! - zarządził, gdy gotowa na rozkazy załoga zgromadziła się
wokół ich władczego kapitana. - Z drewna zbudujecie prowizoryczne schronienia,
dopiero po ustawieniu niezbędnych zabezpieczeń i pierwszym zwiadzie. Sam pokieruję
grupę w głąb lasu podczas, gdy reszta zajmie się wykonaniem wspomnianych
rozkazów. - Nagle jego wargi wykrzywiły się w groteskowym uśmiechu. - Sprawdzę
dokładnie waszą pracę, więc to nie czas na odpoczynek - dodał już na koniec z
zajadłym tonem. - Do roboty!!!
- Aj aj, Kapitanie!! - Załoga już nie musiała być
bardziej zmotywowana i szybko rozbiegła się, aby wykonać polecenia kapitana.
Bowiem pedantyczny, a przede wszystkim perfekcjonista
w każdym swoim nikłym calu Levi Ackerman miał jastrzębi wzrok, jeśli chodzi o
wyłapywanie potencjalnych ofiar na swoje sadystyczne kary. Oczywiście zawsze
były odpowiednio uzasadnione przez partacką robotę złapanego delikwenta.
Chociaż nie można było powiedzieć, że ukarana osoba aż tak bardzo sobie na to
zasłużyła. Ale słowo i zdanie kapitana to świętość. A nikt nie miał ochoty się
sprzeciwiać, wiedząc jaka może być tego konsekwencja. Bardzo bolesna
konsekwencja.
- Więc!? Więc!? - zaczęła ponownie ekscytująca się Zoe,
podskakując w miejscu. Jej szaleńczo, jak ona sama, wielki kapelusz z pawimi
piórami, unosił się co chwila z jej roztrzepanej główki, by opaść i powtórzyć
czynność, gdy ta znów podskakiwała. - Idziemy już?! Idziemy?!!
- Uspokój się sama, albo ci w tym pomogę - rzucił
obojętnie, chwilowo nadzorując pracę załogi.
Żałował, że trzeba iść na zwiady, przy czym musi
zostawić kwestie organizacyjne obozu swoim podwładnym. Nie żeby im nie ufał,
ale wiedział, że on zrobi to chociaż porządnie i nie będzie musiał tego
poprawiać. Skupił się jednak na obecnym zadaniu. Najpotrzebniejsze rzeczy na
wyprawę posiadał zawsze przy sobie, lecz wizja wyruszenia w głuszę razem z
Hanji nie napawała go przyjemnymi odczuciami. Już teraz był cholernie
zirytowany i wymęczony jej cholernym zachowaniem grzecznego psiaczka. Nie bez
powodu przypominała mu te konkretne zapchlone zwierzęta, bo właśnie dostrzegł w
kąciku ust kobiety cieknącą, obrzydliwą stróżkę śliny, od którego ponowiły mu
się mdłości. Tym razem nie spowodowane bujającą się łajbą.
- Ogarnij się wreszcie, Hanji - syknął z odrazą. - Nie
upodabniaj się do tych dzikusów i wytrzyj to paskudztwo - wskazał na wcześniej
obserwowaną, lejącą się już na brodę ciecz, odkręcając się napięcie, aby nie
widzieć dłużej tego obrzydlistwa.
- Oi!! Levi!! Już się wytarłam!! Zaczekaj na mnie ty
drażliwy, karl…
- Jeśli dokończysz to zdanie, wrzucę cię do oceanu i
pójdę sam – zastrzegł mrożącym krew w żyłach głosem, a jego groźby zawsze były
bardzo realne. Nienawidził, jak ta czterooka wariatka za każdym razem wytykała
mu jego niski wzrost. Nie żeby miał z tym jakiś problem, a co gorsza miał
związane z tym kompleksy. Po prostu nie pozwalał sobie na przejaw takiego braku
szacunku u swoich podwładnych, nawet u jego najbliższych współpracowników.
- Dobra, dobra… - mruknęła w odpowiedzi Hanji,
zrównując się wreszcie z kapitanem. Wyjęła z pochwy przy pasie maczetę,
spoglądając z zadowoleniem na gęstą barierę na ich drodze. - Zacznę pierwsza!! –
oświadczyła i od razu rzuciła się na natrętne zielsko, udając naostrzone
tornado. Już po chwili sprawnie utorowała im drogę.
Levi nie ukrywał zadowolenia, że może się cieszyć
upragnionym spokojem, a nade wszystko ciszą. Zoe wreszcie zamknęła swoje
wiecznie w ruchu usta, oczywiście do czasu, gdy znalazła, coś według jej pożal
się bogom opinii, wartego uwagi. Czyli denerwująco szybko zakończyła jego
spokój.
- Zobacz Leviś… to znaczy Levi! - poprawiła się
szybko, dostrzegając skrzywienie na twarzy mężczyzny. Niczym podekscytowany
bachor wskazywała na względnie władnie wyglądającego kwiatka. - To przecież
tojad! Mamy takie w Japonii! Wiesz, że używano go do polowania, nacierając
kwiatami groty strzał? Jest trujący, więc nazywano go Mordownikiem, a plemiona
Ainu…
- I co mnie to do cholery obchodzi? Czy ta zasrana
wiedza zmieni moje życie? - pytał retorycznie, ignorując jakże zajmujący wywód
kujonki. Rozglądał się czujnym wzrokiem po pnących się wysokich drzewach,
wiedząc, że musi zachować czujność w odróżnieniu od rozpraszającej się na
każdym kroku Hanji.
Wszechogarniająca, obrzydzająca go odcieniem zieleń,
zaczęła drażnić Levia. Nienawidził głuszy i niezabudowany terenów. Dla niego ta
cała kumulacja chwastów była przeszkodą do znalezienia czegoś cennego, co
mógłby sprzedać i wreszcie porzucić swoje wyprawy na nieznane lądy. Owszem
szczycił się mianem Najlepszego Odkrywcy Ludzkości, ale ten jakże wzruszający
tytuł nie robił na nim żadnego wrażenia, czy miał jakikolwiek większy sens, nie
mówiąc już o znaczeniu.
Ponawiał wyprawy, aby dorobić się pokaźnego majątku na
starość i mieć w swoich zacnych czterech literach kolejne pełne niedogonień
tułaczki po niedającym się kontrolować oceanie. Nienawidził braku władzy, a co
najważniejsze dyscypliny. A tego nie można było powiedzieć o targającymi
akwenem wirami, sztormami, czy innym gównem.
- Oj!! Kapitanieee… Nie bądź taki sztywny!! – dalej
wymachując ostrzem, ponowiła wyprawę, gdy znudziła się już podziwianiem znalezionego
zielicha. - Czemu zawsze jesteś taki poważny? To nasza siódma wyprawa, a ty jak
zwykle nie możesz się z tego cieszyć.
- A jest czym? - rzucił niedowierzająco, lecz nie zmienił
obojętnego wyrazu twarzy. - Zawsze jest to samo, czterooka. Nowe miejsce, w
którym musimy ustawić obóz, robić zwiady i organizować wyprawy do zarośniętego
ogródka dzikusów, aby coś do cholery znaleźć. Oczywiście wtedy pojawiają się ów
zwierzęta, przez co kolejny raz musimy ich wyżynać i sprawdzać wartość
znalezisk. Czasem się to opłaca, ale najczęściej to jedno wielkie utrapienie -
dokończył sucho, wysuwając się na przód.
Wyszarpał z dłoni kobiety maczetę, zaczynając jeszcze
szybciej niż Hanji, ogałacać florę lądu. Zajęło to tylko chwilę, ponieważ po
niecałej minucie prychnął z odrazą, odrzucając broń na ziemię.
- Musisz mieć tak spocone łapska? - wyrzucił wściekle,
piorunując wzrokiem lekko zawstydzoną Zoe.
- To z tego podekscytowania - wyjaśniła, drapiąc się w
tył głowy. - Dobrze wiesz, jak działa na mnie wizja odnalezienia ich osady, a
przede wszystkim możliwość złapania jakiegoś okazu do moich badań!! – klasnęła
w dłonie, zmieniając mimikę na obraz obrzydliwej błogości.
- Skończ to wnerwiające pieprzenie! - krzyknął,
wyciągając z kieszeni beżową, jedwabną chustę.
Wycierał zawzięcie dłonie, przeklinając w myślach
swoje roztrzepanie. Gdy poczuł mdłości, a ląd był już na horyzoncie, wyszedł ze
swej przytulnej kapitańskiej kabiny, wiedziony widokiem stałego gruntu. Lecz
zapomniał przy tym swoich, zawsze obecnych w jego życiu, rękawiczek. A teraz
miał przez to wilgotną nauczkę na przyszłość.
- Wracaj już do obozu, abym nie wepchnął ci do ust
tego twojego zasranego kwiatuszka - groził, czyszcząc już palce.
- Gdybyś dotknął tojadu gołą skórą, mógłbyś dostać
podrażnień, a nawet…
- Masz jedną chwilę, zanim całkowicie stracę
cierpliwość - wysyczał, odkręcając się już, względnie zadowolony z
wyczyszczonych dłoni, w stronę spiętej Hanji. Kobieta w odpowiedzi uśmiechnęła
się lekko i po chwili zlała się z zielenią, uciekając zwinnie pośród wystających
zewsząd przeszkód.
- A jednak czasem słucha się moich rozkazów - mruknął
pod nosem, wzdychając smętnie.
Dopiero teraz mógł cieszyć się chwilą. Był sam, a to
największa nagroda tego pomylonego przypłynięcia w to nieodkryte przez cywilizację
miejsce. Dzięki tej samotności i przywróconej ciszy nagle usłyszał niepokojący
szelest. Szelest bardzo blisko niego. Szybko zwracając się w stronę
zarejestrowanego dźwięku, mignęła mu przed oczami niewyraźna sylwetka. Ludzka
sylwetka.
Wyciągając własny miecz, zaczął truchtać w odpowiednim
kierunku, przeczesując gęstwinę uważnym spojrzeniem. Miał okazję na wyładowanie
się na jakimś dzikusie, który najwidoczniej odważył się na obserwowanie Levia.
Uśmiechnął się z zaciekłością, podążając domniemanym śladem swojego
prześladowcy. Bowiem dzikus nie wiedział z kim zadarł. Miał pecha.
Kiedy oddalił się już wystarczająco od utorowanej
ścieżki, niechętnie przystanął. Wiedział, że jak tak dalej pójdzie, zgubi
drogę. Westchnął zirytowany brakiem jakiegokolwiek znaleziska. Liczył na coś
więcej. Marzyła mu się mała rzeź, a nie przebieżka po pieprzonej gęstwinie i to
jeszcze w takiej duchocie.
- Kolejne wnerwiające utrapienie. - Pozwolił sobie na
niezadowolony jęk, kiedy normował oddech i wycierał powstałe kropelki potu na czole.
Odkręcając się, by ruszyć w drogę powrotną, nagle znikąd poleciał naostrzony
grot, który boleśnie wytrącił mu ostrze z dłoni. Syknął z zaskoczenia oraz
bólu. Broń uszkodziła mu wierzch dłoni, a on nie mógł zlokalizować sprawcy tej
śmiałej, lecz nad wyraz wkurwiającej napaści.
- Kto tu jest? - zapytał wściekły, ale wiedział, że
bezsensownie.
Emocje wzięły górę i zachowywał się gorzej od Hanji.
Broń jasno mówiła, że ma doczynienia z dzikusem i to wyjątkowo zdolnym.
Niewielu ludzi miało aż tak dobry refleks, oko i wyczucie, aby niezauważenie
zaatakować i to jeszcze z taką precyzją. Nie wiedział, czy dzikus planował
zranienie mu jedynie wierzchu dłoni, czy jednak jego zadanie skupiało się na
samym wytrąceniu broni Leviowi, bez
przejmowania się w zadawaniu dotkliwszych ran. Mimo tego zamachu, podziw u
Ackermana mieszał się z wściekłością na nadal ukrywającego się osobnika.
- Wyjdź ty cholerny bezmózgu! Ja ci dam rzucanie we
mnie naostrzonymi kamyczkami! - wrzeszczał jak głupi do otaczających go drzew,
wciąż stojąc na linii ataku sprzed chwili. Miał nadzieję, że sprawca nadal
ukrywa się w miejscu, z którego nadleciał pocisk i nie zmienił swojego
położenia.
Mężczyzna stąpał lekko po leśnej ściółce, zbliżając
się do najbliższego drzewa, które jako jedyne mogło stać mu teraz na drodze do
złapania tego wyjątkowo wyrafinowanego zamachowca. Spokojnie sięgnął pod poły
długiego, czarnego płaszcza, dotykając opuszkami palców głowicy sztyletu.
Uśmiechnął się chytrze. Instynkt cicho podpowiadał, że jego cel ukrywa się
właśnie tam. Jego ofiara była tuż przed nim, mając za tarczę nieruchliwy pień
drzewa. Jeśli zajdzie go z zaskoczenia, dzikus nie będzie miał żadnych szans na
obronę.
- Mam cię ty…- rzucił się do przodu, zręcznie
obchodząc przeszkodę, lecz nagle zamarł.
Zamarł, ponieważ w pełni zafascynowany wgapiał się
nachalnie w niespotykanie złote oczy pewnego młodego chłopaka. Dłuższe
czekoladowe kosmyki okalały jasnobrązową twarz o cudownie delikatnych rysach.
Na nagiej, muskularnej piersi widniały znaki plemienne w szkarłatnych i
brunatnych odcieniach, wyglądające na trwałe tatuaże. Przez pierś biegł mu skórzany
pas zwieńczony pochwą, która musiała wcześniej skrywać ostro oszlifowany grot,
którym uraczył Ackermana na samym początku ich spotkania. W dłoni, którą
za nadgarstek szybko chwycił Levi, trzymał naostrzoną w prowizoryczny sztylet kość
obłożoną na trzonie skórą. Chłopak wpatrywał się w zastygłego w zdumieniu Levia
z typową dzikością, lecz subtelną dozą zaciekawienia. Taksował go tym
intensywnym spojrzeniem, od którego niemal przechodził dreszcze.
Levi nie wiedział, co uczynić.
Pierwszy raz w zetknięciu z dzikusem miał wątpliwości
i opory przez zarżnięciem, go niczym najzwyklejsze zwierze. Ale nie mógł. Nie
mógł go zabić. Ten chłopak tak niesamowicie go zaintrygował, że nie potrafił
poruszyć dalej bronią zwinnie przyłożoną do wąskiej szyi. Wystarczyłby jedynie
lekki ruch nadgarstka, a przeciąłby tętnice. Jeden śmiercionośny ruch. Ale
wykonał inny.
Opuścił broń.
Nieznajomy widocznie był zaskoczony jego zachowaniem,
bo zamrugał szybko powiekami, przykładając wolną dłoń do miejsca, gdzie jeszcze
przed chwilą było przyciśnięte ostrze Ackermana.
- Nie zabiję cię - odezwał się spokojnie Levi, wymownie
spoglądając na chłopaka.
Pokręcił głową, przejeżdżając palcem po szyi dla
ukazania swoich intencji. Wiedział, że jego słowa były niezrozumiałe dla
adresata, więc - jak to w obcowaniu z dzieckiem - musiał się wspomagać gestami.
Dzięki jego wymyślnym staraniom i wdziękowi w koordynacji ruchowej, chłopak
zrozumiał przekaz. Levi wysnuł taki wniosek, bowiem na jego twarzy zagościło
jeszcze większe, lecz charakterystyczne zszokowanie. Sam Levi był zaszokowany
swoimi humanitarnymi odruchami, więc łączył się z tym dzikusem w tym gównianym
uczuciu zagubienia. Łatwiej byłoby go zabić, a tak mężczyzna skazał się na
użeranie się z nieoswojonym smarkaczem.
Westchnął smętnie, skupiając się na chłopaku, który
nagle miał wiele do powiedzenia. Zaczął mówić w języku nieznanym Ackermanowi,
ale przyjemnym dla ucha. Mimo tego nadal był to jedyne trajkot, a nie
zrozumiała wypowiedź. Przywodziło to namyśl ujadanie przekupek na targu, które
musiały być głośniejsze od kobiet z sąsiedniego straganu. Przez to człowiek
wkurwiał się jeszcze bardziej, bo wrzaski zlewały się w jedno i już nie można było
wyłapać pojedynczych słów. Dlatego Levi mimowolnie zdusił w sobie chęć
walnięcia tego chłopaka, aby go skutecznie uciszyć i obrał inny sposób na
osiągnięcie ciszy.
- Czekaj, czekaj!! - zastopował nieprzerwany potok,
odważając się nawet, aby własnoręcznie zatkać jego wyjątkowo ruchliwe usteczka.
Jakoś trzeba było sobie pomóc, aby go wreszcie zatkać.
Dlatego przykładając dłoń do jego malinowych warg, uzyskał ciszę, dzięki której
nawet słyszał bzykające mu pieprzone moskity wokół głowy.
Tubylec poruszył nerwowo tymi niesamowitymi oczami, przełykając
głośno ślinę. Levi czując dziwny impuls, uśmiechnął się do chłopaka, co było
dla niego nietypowe. Chciał pokazać, że nie ma złych zamiarów, czym zaskakiwał
sam siebie. On się do jasnej cholerny uśmiechał (!?) chociaż nie robił tego
nawet podczas pieprzonego seksu! I to tego kurewsko dobrego seksu z cycatą,
wyjątkowo ciasną dziwką w porcie! A teraz jeszcze chce kogoś zapewnić o swoich
wielkodusznych intencjach? Chyba go do reszty posrało! Miał podejrzenie, że wąchnął
jakiś podejrzany kwiatuszek w tym poronionym miejscu. Możliwym też było, że ten
dzieciak rzucił na niego jakiś urok, a posługiwał się przy tym, tymi cholernie
urzekającymi oczkami, które obserwowały Ackermana z wręcz niestosowną
intensywnością.
Po chwili uspokojenia rozszalałych myśli, mężczyzna opuścił
delikatnie dłoń, wzdychając głośno.
- Jestem Levi - postanowił zacząć od jakiegoś
przyzwoitego przywitania, bo przecież zakradanie się chłopaka i rzucenie przez
niego bronią wycelowaną w Ackermana nie uważał za jakikolwiek wstęp do ich
nadchodzącej elokwentnej wymiany zdań. Jednak przyparcie chłopaka do
szorstkiej kory mógł uznać za przyjemny dodatek. Miło czuć ciepło tego
dzieciaka, mimo że gorąco tego klimatu uderzał w ciało Levia pomimo wysokich
drzew i dostarczanego przez nie cienia.
Szatyn w odpowiedzi uniósł jedną brew, tym samym
pokazując, że Levi jedynie zdzierał sobie gardło w posyłaniu swoich monologów w
eter. Mężczyzna pominął szczegół, że chłopak unosząc tak brwi wyglądał przy tym
rozbrajająco, co przecież nie mijało się z prawdą. W końcu swoim urokiem zmusił
Ackermana do opuszczenia broni, więc podchodziło to pod jego rozbrajającą moc.
Skupił się jednak na znaczącym problemie pod tytułem – ,,Pieprz sobie, ile
wlezie, a i tak cię dzieciak nie zrozumie’’.
Co za dedukcja! - wyśmiewał się w myślach przez to
niewygodne i nieprawdopodobne położenie, w jakim się znalazł i to na własne zasrane
życzenie. Jednakże mógł to jeszcze naprawić - broń czekała. Wciąż mógł zabić
tego chłopaka i spokojnie wrócić do obozu – o ile jego załoga dostosowała się
do poleceń i zaczęła budowę ufortyfikowania na wybrzeżu. Zamiast ziszczenia
swoich sielankowych wizji, kontynuował działanie w duchu nowo odkrytego u
siebie masochizmu. Chociaż szczycił się drugą stroną tego tematu, w tej chwili
działał wbrew swojej sadystycznej naturze.
- Levi - wskazał na siebie, po chwili kierując dłoń na pierś chłopka.
Czekał chwilę na reakcję zwrotną i modlił się o to, że oszczędził
inteligentnego dzikusa, który choć w nikłym stopniu rozwinął u siebie mózg.
- E-eren… - chłopak nagle wyszeptał, nieśmiało
opuszczając wzrok.
Mężczyzna w odpowiedzi uśmiechnął się zwycięsko,
odsuwając się nieznacznie od tubylca. Zaskoczony chłopak znów popatrzył na
Ackermana.
- Levi - powtórzył dziarsko, tym razem wyciągając rękę
w geście powitania. Lecz znów boleśnie zderzył się z murem nieporozumienia. Zamiast
swojej typowej irytacji, spokojnie chwycił, delikatną w dotyku, dłoń chłopaka,
złączając ją ze swoją w stanowczym uścisku. - Levi. - Wolną dłonią znów wskazał
na siebie, a później na chłopaka. - Eren.
Tubylec chyba zrozumiał, o co chodzi Ackermanowi, bo
uśmiechnął się szeroko, ukazując białe, równe zęby. Część umysłu mężczyzny zastanawiała
się, jakim cudem w takiej dziczy chłopak miał nadal tak nieskazitelne
uzębienie, jednak odrzucił to niepotrzebne mu teraz rozmyślanie na boczny tor. Szatyn
puścił jego dłoń, co nie spotkało się ze względną aprobatą Levia. Dotyk skóry tego
dzikusa był dziwnie uzależniający. A co dziwniejsze, Levi nie odstręczał się
myślami, że jego dłoń nigdy nie zaznała żadnego środka czystości różniącego się
od najzwyklejszej wody. Bachor mógł
sobie teraz grzebać w tyłku, a Levi podejrzewał, że to i tak byłoby za mało,
aby poczuć do niego odrazę.
Po chwili dłoń szatyna zaczęła kreślić w powietrzu coś
na znak półkręgu, którego łuk skierowany był ramionami do ziemi. Na koniec
wyciągną dłoń przed siebie z lekko rozpostartymi palcami.
- Eren - powiedział na zakończenie, nadal się
szczerząc, co było w dalszym ciągu cholernie urokliwe.
Levi koślawo powtórzył gest będący, jak mniemał –
wersją powitania Erena.
- Levi – kończąc to przywitanie, oddał uśmiech, czując
przyjemne ciepło na widok rozjaśnionej szczęściem twarzy szatyna.
Nagle brutalnie przerywano tą sielankową i wzruszającą
chwilę, ponieważ chłopak zaczął go ciągnąć w kierunku lasu, mówiąc przy tym
szybko i z niemalejącym podekscytowaniem. Levi naprawdę marzył, aby być gdzieś
zaciągniętym przez tego nieokrzesanego dzikusa, ale jego zdrowy rozsądek
zawyrokował inaczej, zmuszając go do wyrwani się. Zaparł się nogami, tym samym
zatrzymując zaskoczonego dzieciaka.
- Nie, Eren - pokręcił głową na zaakcentowanie swojego
pierwszego, nadrzędnego słowa. Podniósł jeszcze jeden palce do góry, machając
nim przed zmarszczonym noskiem chłopaka, ponawiając protest. - Nie – rzucił
dobitnie.
Chłopak wydawał się być zawiedziony, więc raczej zrozumiał
Ackermana. Chyba sam doszedł do wniosku, że jego młodzieńcza popędliwość nie
wzięła pod uwagę całokształtu sytuacji. Levi był obcym, który pojawił się znikąd
na jego ziemi i jeszcze mógłby go skrzywdzić. To samo tyczyło się Erena, który
mógłby opacznie zrozumieć zachowanie Ackermana i go zaatakować, bowiem nie
mogli wyjaśnić sobie wszystkiego, gdy obaj nie znali języka drugiego. Mimo
wszystko, Levia rozczuliła myśl, że chłopak przekonał się do niego na tyle, aby
mu coś ciekawego pokazywać.
- Cholerny bachor – mrukną, zaczynając się śmiać na
widok naburmuszonego wyrazu Erena. Przyjaźnie poczochrał jego czekoladowe
kosmyki, na co chłopak przymkną jedno oko.
Uroczy – przemknęło przez głowę Ackermanowi.
Debli – dodał epitet, który tym razem opisywał jego
osobę.
Uroczy?! – warczał na siebie za tak głupie myśli,
jednak z przykrością przerwał to swoje samouwielbienie, wracając myślami do
czekającego w napięciu chłopaka.
- Muszę wracać, Eren - wskazał na siebie, a potem na
kierunek skąd przyszedł. Dzieciak pojął to od razu, znów markotniejąc. Złote
tęczówki przygasły w swej jaskrawej, niezwykłej barwie.
Młodzieniec rzucił coś z ożywieniem, patrząc na Levia
z nadzieją. Wskazał na siebie i czarnowłosego po chwili złączając ich ręce.
Chodziło mu zapewne o ponowne spotkanie. Ackerman poczuł szczęście, że chłopak
pragnie spędzić z nim czas. I od razu zastanawiał się nad tym, dlaczego do
cholery ten bachor dawał mu tą odrobinę szczęścia swoim zachowaniem i chęcią
kolejnego spotkania. Jednak nie mógł się nad tym dłużej głowić, bo wiedział, że
teraz raczej nie nadaje się do racjonalnego myślenia. Zamiast na sobie skupił się
na chłopaku, który denerwując się oczekiwał jego decyzji.
- Tak, Eren – pokiwał lekko głową, zgadzając się przy
tym. W międzyczasie gładził kciukiem wierzch trzymanej dłoni, a chłopak
ponownie obdarzył go tym zniewalającym uśmiechem, tym samym upewniając go w
swojej decyzji.
Dodał zachrypniętym ale stanowczym głosem,
odpowiadając na uśmiech Erena:
- Spotkamy się jeszcze…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz