niedziela, 4 marca 2018

-1- Dzikus

Schodząc na suchy - a przede wszystkim stały ląd - Levi Ackerman poczuł, jak jego targany mdłościami żołądek wraca na swoje prawowite miejsce. Idąca obok niego Hanji, uśmiechała się szaleńczo na widok jego spoconego czoła i worów pod oczami. No bo przecież człowiek nie mógł spokojnie zasnąć w cholernej łajbie, bujającej się jak jakiś nawalony, portowy marynarz i teraz musiał prezentować się, nie lepiej od rozkładającego się trupa.
- Wyglądasz istnie parszywie, Leviś - przyznała po dokładnych oględzinach jego osoby, chichocząc bezdusznie przez - według jej powalonej opinii - śmieszny stan Ackermana.
- Mimo to, ja wyglądam tak jedynie okazjonalnie, czego nie można powiedzieć o tobie, czterooka - warknął w jej stronę, poprawiając wnerwiający go żabot i rozglądając się po piaszczystym wybrzeżu. Jednak po chwili jego wzrok padł na oddaloną o kilkadziesiąt metrów żywą zieleń nieznanego jeszcze nikomu lasu.
- Myślisz, że tam będą? – szatynka zapytała z nieudolnie masowanym podnieceniem, gdy wpatrywała się w to samo miejsce co jej kapitan. Wypieki na policzkach i ten maślano-rozmarzony wzrok mówił sam za siebie, w jakim jest teraz ekstatycznym stanie. Natomiast niewzruszony tym wszystkim mężczyzna westchnął przeciągle, żałując, że musi w ogóle udzielić odpowiedzi na tak błahe pytanie. Cholerne marnowanie energii na bezsensowne wykłady.
- Oczywiście, że będą. Jest busz, więc i te twoje ukochane dzikusy - odparł z wyczuwalną odrazą. Znów będzie musiał się użerać z robactwem, które wypełznie z tego lasu.
- Juuupiiii!!! - wykrzyczała spontanicznie, przez co blisko stojący Levi niezauważalnie drgnął.
Moc gardła Hanji była zbyt przytłaczająca, a zwłaszcza dla kogoś kto miał choć trochę rozwinięty narząd słuchu. Mężczyzna nie posiadał już najmniejszego zalążka siły na upominanie tej wariatki, ponieważ i tak byłby to po prostu bezsensowne. Idiotka pozostanie idiotką mimo starań, aby ją jakoś zmienić.
Levi memłał przekleństwo w ustach, wyklinając głupotę swojego zastępcy i odkręcając się napięcie do wynoszącej sprzęt załogi.
- Kiedy wyruszymy w głąb lasu? Kiedy? Kiedy, Leviś?! – wypytywała go błagalnie, ledwo się powstrzymując od tego, aby nie złapać Levia za rękaw. Dlatego składała przed nim dłonie jak w parodii modlitwy, czekając na werdykt swojego obecnego boga. Boga, którego zirytowanie nabrało nowego, wręcz nadludzkiego poziomu.
- Jeśli jeszcze raz zwrócisz się do mnie per Leviś, dopilnuję, abyś resztę wyprawy, a zawłaszcza zwiady, spędzała zamknięta w kajucie, lub przymocowana do drewnianego pala na pastwę dzikich zwierząt i może nawet tych twoich troglodytów – wysyczał zajadle, nie zaszczycając jej nawet swoim zimnym wzrokiem. - Przygotować namioty na dzisiejszą noc, oraz zacząć wycinkę pobliskich drzew! - zarządził, gdy gotowa na rozkazy załoga zgromadziła się wokół ich władczego kapitana. - Z drewna zbudujecie prowizoryczne schronienia, dopiero po ustawieniu niezbędnych zabezpieczeń i pierwszym zwiadzie. Sam pokieruję grupę w głąb lasu podczas, gdy reszta zajmie się wykonaniem wspomnianych rozkazów. - Nagle jego wargi wykrzywiły się w groteskowym uśmiechu. - Sprawdzę dokładnie waszą pracę, więc to nie czas na odpoczynek - dodał już na koniec z zajadłym tonem. - Do roboty!!!
- Aj aj, Kapitanie!! - Załoga już nie musiała być bardziej zmotywowana i szybko rozbiegła się, aby wykonać polecenia kapitana.
Bowiem pedantyczny, a przede wszystkim perfekcjonista w każdym swoim nikłym calu Levi Ackerman miał jastrzębi wzrok, jeśli chodzi o wyłapywanie potencjalnych ofiar na swoje sadystyczne kary. Oczywiście zawsze były odpowiednio uzasadnione przez partacką robotę złapanego delikwenta. Chociaż nie można było powiedzieć, że ukarana osoba aż tak bardzo sobie na to zasłużyła. Ale słowo i zdanie kapitana to świętość. A nikt nie miał ochoty się sprzeciwiać, wiedząc jaka może być tego konsekwencja. Bardzo bolesna konsekwencja.
- Więc!? Więc!? - zaczęła ponownie ekscytująca się Zoe, podskakując w miejscu. Jej szaleńczo, jak ona sama, wielki kapelusz z pawimi piórami, unosił się co chwila z jej roztrzepanej główki, by opaść i powtórzyć czynność, gdy ta znów podskakiwała. - Idziemy już?! Idziemy?!!
- Uspokój się sama, albo ci w tym pomogę - rzucił obojętnie, chwilowo nadzorując pracę załogi.
Żałował, że trzeba iść na zwiady, przy czym musi zostawić kwestie organizacyjne obozu swoim podwładnym. Nie żeby im nie ufał, ale wiedział, że on zrobi to chociaż porządnie i nie będzie musiał tego poprawiać. Skupił się jednak na obecnym zadaniu. Najpotrzebniejsze rzeczy na wyprawę posiadał zawsze przy sobie, lecz wizja wyruszenia w głuszę razem z Hanji nie napawała go przyjemnymi odczuciami. Już teraz był cholernie zirytowany i wymęczony jej cholernym zachowaniem grzecznego psiaczka. Nie bez powodu przypominała mu te konkretne zapchlone zwierzęta, bo właśnie dostrzegł w kąciku ust kobiety cieknącą, obrzydliwą stróżkę śliny, od którego ponowiły mu się mdłości. Tym razem nie spowodowane bujającą się łajbą.
- Ogarnij się wreszcie, Hanji - syknął z odrazą. - Nie upodabniaj się do tych dzikusów i wytrzyj to paskudztwo - wskazał na wcześniej obserwowaną, lejącą się już na brodę ciecz, odkręcając się napięcie, aby nie widzieć dłużej tego obrzydlistwa.
- Oi!! Levi!! Już się wytarłam!! Zaczekaj na mnie ty drażliwy, karl…
- Jeśli dokończysz to zdanie, wrzucę cię do oceanu i pójdę sam – zastrzegł mrożącym krew w żyłach głosem, a jego groźby zawsze były bardzo realne. Nienawidził, jak ta czterooka wariatka za każdym razem wytykała mu jego niski wzrost. Nie żeby miał z tym jakiś problem, a co gorsza miał związane z tym kompleksy. Po prostu nie pozwalał sobie na przejaw takiego braku szacunku u swoich podwładnych, nawet u jego najbliższych współpracowników.  
- Dobra, dobra… - mruknęła w odpowiedzi Hanji, zrównując się wreszcie z kapitanem. Wyjęła z pochwy przy pasie maczetę, spoglądając z zadowoleniem na gęstą barierę na ich drodze. - Zacznę pierwsza!! – oświadczyła i od razu rzuciła się na natrętne zielsko, udając naostrzone tornado. Już po chwili sprawnie utorowała im drogę.
Levi nie ukrywał zadowolenia, że może się cieszyć upragnionym spokojem, a nade wszystko ciszą. Zoe wreszcie zamknęła swoje wiecznie w ruchu usta, oczywiście do czasu, gdy znalazła, coś według jej pożal się bogom opinii, wartego uwagi. Czyli denerwująco szybko zakończyła jego spokój.
- Zobacz Leviś… to znaczy Levi! - poprawiła się szybko, dostrzegając skrzywienie na twarzy mężczyzny. Niczym podekscytowany bachor wskazywała na względnie władnie wyglądającego kwiatka. - To przecież tojad! Mamy takie w Japonii! Wiesz, że używano go do polowania, nacierając kwiatami groty strzał? Jest trujący, więc nazywano go Mordownikiem, a plemiona Ainu…
- I co mnie to do cholery obchodzi? Czy ta zasrana wiedza zmieni moje życie? - pytał retorycznie, ignorując jakże zajmujący wywód kujonki. Rozglądał się czujnym wzrokiem po pnących się wysokich drzewach, wiedząc, że musi zachować czujność w odróżnieniu od rozpraszającej się na każdym kroku Hanji.
Wszechogarniająca, obrzydzająca go odcieniem zieleń, zaczęła drażnić Levia. Nienawidził głuszy i niezabudowany terenów. Dla niego ta cała kumulacja chwastów była przeszkodą do znalezienia czegoś cennego, co mógłby sprzedać i wreszcie porzucić swoje wyprawy na nieznane lądy. Owszem szczycił się mianem Najlepszego Odkrywcy Ludzkości, ale ten jakże wzruszający tytuł nie robił na nim żadnego wrażenia, czy miał jakikolwiek większy sens, nie mówiąc już o znaczeniu.
Ponawiał wyprawy, aby dorobić się pokaźnego majątku na starość i mieć w swoich zacnych czterech literach kolejne pełne niedogonień tułaczki po niedającym się kontrolować oceanie. Nienawidził braku władzy, a co najważniejsze dyscypliny. A tego nie można było powiedzieć o targającymi akwenem wirami, sztormami, czy innym gównem.
- Oj!! Kapitanieee… Nie bądź taki sztywny!! – dalej wymachując ostrzem, ponowiła wyprawę, gdy znudziła się już podziwianiem znalezionego zielicha. - Czemu zawsze jesteś taki poważny? To nasza siódma wyprawa, a ty jak zwykle nie możesz się z tego cieszyć.
- A jest czym? - rzucił niedowierzająco, lecz nie zmienił obojętnego wyrazu twarzy. - Zawsze jest to samo, czterooka. Nowe miejsce, w którym musimy ustawić obóz, robić zwiady i organizować wyprawy do zarośniętego ogródka dzikusów, aby coś do cholery znaleźć. Oczywiście wtedy pojawiają się ów zwierzęta, przez co kolejny raz musimy ich wyżynać i sprawdzać wartość znalezisk. Czasem się to opłaca, ale najczęściej to jedno wielkie utrapienie - dokończył sucho, wysuwając się na przód.
Wyszarpał z dłoni kobiety maczetę, zaczynając jeszcze szybciej niż Hanji, ogałacać florę lądu. Zajęło to tylko chwilę, ponieważ po niecałej minucie prychnął z odrazą, odrzucając broń na ziemię.
- Musisz mieć tak spocone łapska? - wyrzucił wściekle, piorunując wzrokiem lekko zawstydzoną Zoe.
- To z tego podekscytowania - wyjaśniła, drapiąc się w tył głowy. - Dobrze wiesz, jak działa na mnie wizja odnalezienia ich osady, a przede wszystkim możliwość złapania jakiegoś okazu do moich badań!! – klasnęła w dłonie, zmieniając mimikę na obraz obrzydliwej błogości.
- Skończ to wnerwiające pieprzenie! - krzyknął, wyciągając z kieszeni beżową, jedwabną chustę.
Wycierał zawzięcie dłonie, przeklinając w myślach swoje roztrzepanie. Gdy poczuł mdłości, a ląd był już na horyzoncie, wyszedł ze swej przytulnej kapitańskiej kabiny, wiedziony widokiem stałego gruntu. Lecz zapomniał przy tym swoich, zawsze obecnych w jego życiu, rękawiczek. A teraz miał przez to wilgotną nauczkę na przyszłość.
- Wracaj już do obozu, abym nie wepchnął ci do ust tego twojego zasranego kwiatuszka - groził, czyszcząc już palce.
- Gdybyś dotknął tojadu gołą skórą, mógłbyś dostać podrażnień, a nawet…
- Masz jedną chwilę, zanim całkowicie stracę cierpliwość - wysyczał, odkręcając się już, względnie zadowolony z wyczyszczonych dłoni, w stronę spiętej Hanji. Kobieta w odpowiedzi uśmiechnęła się lekko i po chwili zlała się z zielenią, uciekając zwinnie pośród wystających zewsząd przeszkód.
- A jednak czasem słucha się moich rozkazów - mruknął pod nosem, wzdychając smętnie.
Dopiero teraz mógł cieszyć się chwilą. Był sam, a to największa nagroda tego pomylonego przypłynięcia w to nieodkryte przez cywilizację miejsce. Dzięki tej samotności i przywróconej ciszy nagle usłyszał niepokojący szelest. Szelest bardzo blisko niego. Szybko zwracając się w stronę zarejestrowanego dźwięku, mignęła mu przed oczami niewyraźna sylwetka. Ludzka sylwetka.
Wyciągając własny miecz, zaczął truchtać w odpowiednim kierunku, przeczesując gęstwinę uważnym spojrzeniem. Miał okazję na wyładowanie się na jakimś dzikusie, który najwidoczniej odważył się na obserwowanie Levia. Uśmiechnął się z zaciekłością, podążając domniemanym śladem swojego prześladowcy. Bowiem dzikus nie wiedział z kim zadarł.  Miał pecha.
Kiedy oddalił się już wystarczająco od utorowanej ścieżki, niechętnie przystanął. Wiedział, że jak tak dalej pójdzie, zgubi drogę. Westchnął zirytowany brakiem jakiegokolwiek znaleziska. Liczył na coś więcej. Marzyła mu się mała rzeź, a nie przebieżka po pieprzonej gęstwinie i to jeszcze w takiej duchocie.
- Kolejne wnerwiające utrapienie. - Pozwolił sobie na niezadowolony jęk, kiedy normował oddech i wycierał powstałe kropelki potu na czole. Odkręcając się, by ruszyć w drogę powrotną, nagle znikąd poleciał naostrzony grot, który boleśnie wytrącił mu ostrze z dłoni. Syknął z zaskoczenia oraz bólu. Broń uszkodziła mu wierzch dłoni, a on nie mógł zlokalizować sprawcy tej śmiałej, lecz nad wyraz wkurwiającej napaści.
- Kto tu jest? - zapytał wściekły, ale wiedział, że bezsensownie.
Emocje wzięły górę i zachowywał się gorzej od Hanji. Broń jasno mówiła, że ma doczynienia z dzikusem i to wyjątkowo zdolnym. Niewielu ludzi miało aż tak dobry refleks, oko i wyczucie, aby niezauważenie zaatakować i to jeszcze z taką precyzją. Nie wiedział, czy dzikus planował zranienie mu jedynie wierzchu dłoni, czy jednak jego zadanie skupiało się na samym  wytrąceniu broni Leviowi, bez przejmowania się w zadawaniu dotkliwszych ran. Mimo tego zamachu, podziw u Ackermana mieszał się z wściekłością na nadal ukrywającego się osobnika.
- Wyjdź ty cholerny bezmózgu! Ja ci dam rzucanie we mnie naostrzonymi kamyczkami! - wrzeszczał jak głupi do otaczających go drzew, wciąż stojąc na linii ataku sprzed chwili. Miał nadzieję, że sprawca nadal ukrywa się w miejscu, z którego nadleciał pocisk i nie zmienił swojego położenia.
Mężczyzna stąpał lekko po leśnej ściółce, zbliżając się do najbliższego drzewa, które jako jedyne mogło stać mu teraz na drodze do złapania tego wyjątkowo wyrafinowanego zamachowca. Spokojnie sięgnął pod poły długiego, czarnego płaszcza, dotykając opuszkami palców głowicy sztyletu. Uśmiechnął się chytrze. Instynkt cicho podpowiadał, że jego cel ukrywa się właśnie tam. Jego ofiara była tuż przed nim, mając za tarczę nieruchliwy pień drzewa. Jeśli zajdzie go z zaskoczenia, dzikus nie będzie miał żadnych szans na obronę.
- Mam cię ty…- rzucił się do przodu, zręcznie obchodząc przeszkodę, lecz nagle zamarł.  
Zamarł, ponieważ w pełni zafascynowany wgapiał się nachalnie w niespotykanie złote oczy pewnego młodego chłopaka. Dłuższe czekoladowe kosmyki okalały jasnobrązową twarz o cudownie delikatnych rysach. Na nagiej, muskularnej piersi widniały znaki plemienne w szkarłatnych i brunatnych odcieniach, wyglądające na trwałe tatuaże. Przez pierś biegł mu skórzany pas zwieńczony pochwą, która musiała wcześniej skrywać ostro oszlifowany grot, którym uraczył Ackermana na samym początku ich spotkania. W dłoni, którą za nadgarstek szybko chwycił Levi, trzymał naostrzoną w prowizoryczny sztylet kość obłożoną na trzonie skórą. Chłopak wpatrywał się w zastygłego w zdumieniu Levia z typową dzikością, lecz subtelną dozą zaciekawienia. Taksował go tym intensywnym spojrzeniem, od którego niemal przechodził dreszcze.
Levi nie wiedział, co uczynić.
Pierwszy raz w zetknięciu z dzikusem miał wątpliwości i opory przez zarżnięciem, go niczym najzwyklejsze zwierze. Ale nie mógł. Nie mógł go zabić. Ten chłopak tak niesamowicie go zaintrygował, że nie potrafił poruszyć dalej bronią zwinnie przyłożoną do wąskiej szyi. Wystarczyłby jedynie lekki ruch nadgarstka, a przeciąłby tętnice. Jeden śmiercionośny ruch. Ale wykonał inny.
Opuścił broń.
Nieznajomy widocznie był zaskoczony jego zachowaniem, bo zamrugał szybko powiekami, przykładając wolną dłoń do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą było przyciśnięte ostrze Ackermana.
- Nie zabiję cię - odezwał się spokojnie Levi, wymownie spoglądając na chłopaka.
Pokręcił głową, przejeżdżając palcem po szyi dla ukazania swoich intencji. Wiedział, że jego słowa były niezrozumiałe dla adresata, więc - jak to w obcowaniu z dzieckiem - musiał się wspomagać gestami. Dzięki jego wymyślnym staraniom i wdziękowi w koordynacji ruchowej, chłopak zrozumiał przekaz. Levi wysnuł taki wniosek, bowiem na jego twarzy zagościło jeszcze większe, lecz charakterystyczne zszokowanie. Sam Levi był zaszokowany swoimi humanitarnymi odruchami, więc łączył się z tym dzikusem w tym gównianym uczuciu zagubienia. Łatwiej byłoby go zabić, a tak mężczyzna skazał się na użeranie się z nieoswojonym smarkaczem.
Westchnął smętnie, skupiając się na chłopaku, który nagle miał wiele do powiedzenia. Zaczął mówić w języku nieznanym Ackermanowi, ale przyjemnym dla ucha. Mimo tego nadal był to jedyne trajkot, a nie zrozumiała wypowiedź. Przywodziło to namyśl ujadanie przekupek na targu, które musiały być głośniejsze od kobiet z sąsiedniego straganu. Przez to człowiek wkurwiał się jeszcze bardziej, bo wrzaski zlewały się w jedno i już nie można było wyłapać pojedynczych słów. Dlatego Levi mimowolnie zdusił w sobie chęć walnięcia tego chłopaka, aby go skutecznie uciszyć i obrał inny sposób na osiągnięcie ciszy.
- Czekaj, czekaj!! - zastopował nieprzerwany potok, odważając się nawet, aby własnoręcznie zatkać jego wyjątkowo ruchliwe usteczka.
Jakoś trzeba było sobie pomóc, aby go wreszcie zatkać. Dlatego przykładając dłoń do jego malinowych warg, uzyskał ciszę, dzięki której nawet słyszał bzykające mu pieprzone moskity wokół głowy.
Tubylec poruszył nerwowo tymi niesamowitymi oczami, przełykając głośno ślinę. Levi czując dziwny impuls, uśmiechnął się do chłopaka, co było dla niego nietypowe. Chciał pokazać, że nie ma złych zamiarów, czym zaskakiwał sam siebie. On się do jasnej cholerny uśmiechał (!?) chociaż nie robił tego nawet podczas pieprzonego seksu! I to tego kurewsko dobrego seksu z cycatą, wyjątkowo ciasną dziwką w porcie! A teraz jeszcze chce kogoś zapewnić o swoich wielkodusznych intencjach? Chyba go do reszty posrało! Miał podejrzenie, że wąchnął jakiś podejrzany kwiatuszek w tym poronionym miejscu. Możliwym też było, że ten dzieciak rzucił na niego jakiś urok, a posługiwał się przy tym, tymi cholernie urzekającymi oczkami, które obserwowały Ackermana z wręcz niestosowną intensywnością.
Po chwili uspokojenia rozszalałych myśli, mężczyzna opuścił delikatnie dłoń, wzdychając głośno.
- Jestem Levi - postanowił zacząć od jakiegoś przyzwoitego przywitania, bo przecież zakradanie się chłopaka i rzucenie przez niego bronią wycelowaną w Ackermana nie uważał za jakikolwiek wstęp do ich nadchodzącej elokwentnej wymiany zdań. Jednak przyparcie chłopaka do szorstkiej kory mógł uznać za przyjemny dodatek. Miło czuć ciepło tego dzieciaka, mimo że gorąco tego klimatu uderzał w ciało Levia pomimo wysokich drzew i dostarczanego przez nie cienia.
Szatyn w odpowiedzi uniósł jedną brew, tym samym pokazując, że Levi jedynie zdzierał sobie gardło w posyłaniu swoich monologów w eter. Mężczyzna pominął szczegół, że chłopak unosząc tak brwi wyglądał przy tym rozbrajająco, co przecież nie mijało się z prawdą. W końcu swoim urokiem zmusił Ackermana do opuszczenia broni, więc podchodziło to pod jego rozbrajającą moc. Skupił się jednak na znaczącym problemie pod tytułem – ,,Pieprz sobie, ile wlezie, a i tak cię dzieciak nie zrozumie’’.
Co za dedukcja! - wyśmiewał się w myślach przez to niewygodne i nieprawdopodobne położenie, w jakim się znalazł i to na własne zasrane życzenie. Jednakże mógł to jeszcze naprawić - broń czekała. Wciąż mógł zabić tego chłopaka i spokojnie wrócić do obozu – o ile jego załoga dostosowała się do poleceń i zaczęła budowę ufortyfikowania na wybrzeżu. Zamiast ziszczenia swoich sielankowych wizji, kontynuował działanie w duchu nowo odkrytego u siebie masochizmu. Chociaż szczycił się drugą stroną tego tematu, w tej chwili działał wbrew swojej sadystycznej naturze.
- Levi - wskazał na siebie,  po chwili kierując dłoń na pierś chłopka. Czekał chwilę na reakcję zwrotną i modlił się o to, że oszczędził inteligentnego dzikusa, który choć w nikłym stopniu rozwinął u siebie mózg.
- E-eren… - chłopak nagle wyszeptał, nieśmiało opuszczając wzrok.
Mężczyzna w odpowiedzi uśmiechnął się zwycięsko, odsuwając się nieznacznie od tubylca. Zaskoczony chłopak znów popatrzył na Ackermana.
- Levi - powtórzył dziarsko, tym razem wyciągając rękę w geście powitania. Lecz znów boleśnie zderzył się z murem nieporozumienia. Zamiast swojej typowej irytacji, spokojnie chwycił, delikatną w dotyku, dłoń chłopaka, złączając ją ze swoją w stanowczym uścisku. - Levi. - Wolną dłonią znów wskazał na siebie, a później na chłopaka. - Eren.
Tubylec chyba zrozumiał, o co chodzi Ackermanowi, bo uśmiechnął się szeroko, ukazując białe, równe zęby. Część umysłu mężczyzny zastanawiała się, jakim cudem w takiej dziczy chłopak miał nadal tak nieskazitelne uzębienie, jednak odrzucił to niepotrzebne mu teraz rozmyślanie na boczny tor. Szatyn puścił jego dłoń, co nie spotkało się ze względną aprobatą Levia. Dotyk skóry tego dzikusa był dziwnie uzależniający. A co dziwniejsze, Levi nie odstręczał się myślami, że jego dłoń nigdy nie zaznała żadnego środka czystości różniącego się od najzwyklejszej wody.  Bachor mógł sobie teraz grzebać w tyłku, a Levi podejrzewał, że to i tak byłoby za mało, aby poczuć do niego odrazę.
Po chwili dłoń szatyna zaczęła kreślić w powietrzu coś na znak półkręgu, którego łuk skierowany był ramionami do ziemi. Na koniec wyciągną dłoń przed siebie z lekko rozpostartymi palcami.
- Eren - powiedział na zakończenie, nadal się szczerząc, co było w dalszym ciągu cholernie urokliwe.
Levi koślawo powtórzył gest będący, jak mniemał – wersją powitania Erena.
- Levi – kończąc to przywitanie, oddał uśmiech, czując przyjemne ciepło na widok rozjaśnionej szczęściem twarzy szatyna.
Nagle brutalnie przerywano tą sielankową i wzruszającą chwilę, ponieważ chłopak zaczął go ciągnąć w kierunku lasu, mówiąc przy tym szybko i z niemalejącym podekscytowaniem. Levi naprawdę marzył, aby być gdzieś zaciągniętym przez tego nieokrzesanego dzikusa, ale jego zdrowy rozsądek zawyrokował inaczej, zmuszając go do wyrwani się. Zaparł się nogami, tym samym zatrzymując zaskoczonego dzieciaka.
- Nie, Eren - pokręcił głową na zaakcentowanie swojego pierwszego, nadrzędnego słowa. Podniósł jeszcze jeden palce do góry, machając nim przed zmarszczonym noskiem chłopaka, ponawiając protest. - Nie – rzucił dobitnie.
Chłopak wydawał się być zawiedziony, więc raczej zrozumiał Ackermana. Chyba sam doszedł do wniosku, że jego młodzieńcza popędliwość nie wzięła pod uwagę całokształtu sytuacji. Levi był obcym, który pojawił się znikąd na jego ziemi i jeszcze mógłby go skrzywdzić. To samo tyczyło się Erena, który mógłby opacznie zrozumieć zachowanie Ackermana i go zaatakować, bowiem nie mogli wyjaśnić sobie wszystkiego, gdy obaj nie znali języka drugiego. Mimo wszystko, Levia rozczuliła myśl, że chłopak przekonał się do niego na tyle, aby mu coś ciekawego pokazywać.
- Cholerny bachor – mrukną, zaczynając się śmiać na widok naburmuszonego wyrazu Erena. Przyjaźnie poczochrał jego czekoladowe kosmyki, na co chłopak przymkną jedno oko.
Uroczy – przemknęło przez głowę Ackermanowi.
Debli – dodał epitet, który tym razem opisywał jego osobę.
Uroczy?! – warczał na siebie za tak głupie myśli, jednak z przykrością przerwał to swoje samouwielbienie, wracając myślami do czekającego w napięciu chłopaka.
- Muszę wracać, Eren - wskazał na siebie, a potem na kierunek skąd przyszedł. Dzieciak pojął to od razu, znów markotniejąc. Złote tęczówki przygasły w swej jaskrawej, niezwykłej barwie.
Młodzieniec rzucił coś z ożywieniem, patrząc na Levia z nadzieją. Wskazał na siebie i czarnowłosego po chwili złączając ich ręce. Chodziło mu zapewne o ponowne spotkanie. Ackerman poczuł szczęście, że chłopak pragnie spędzić z nim czas. I od razu zastanawiał się nad tym, dlaczego do cholery ten bachor dawał mu tą odrobinę szczęścia swoim zachowaniem i chęcią kolejnego spotkania. Jednak nie mógł się nad tym dłużej głowić, bo wiedział, że teraz raczej nie nadaje się do racjonalnego myślenia. Zamiast na sobie skupił się na chłopaku, który denerwując się oczekiwał jego decyzji.
- Tak, Eren – pokiwał lekko głową, zgadzając się przy tym. W międzyczasie gładził kciukiem wierzch trzymanej dłoni, a chłopak ponownie obdarzył go tym zniewalającym uśmiechem, tym samym upewniając go w swojej decyzji.
Dodał zachrypniętym ale stanowczym głosem, odpowiadając na uśmiech Erena:
- Spotkamy się jeszcze…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz